Po 3 minutowej instrukcji obsługi czworonoga – ruszamy, stromym urwiskiem w dół i do góry, w dół i do góry…
Po drodze finca Ocasa – tam spędzamy ponad godzinkę i uczymy się jak postaje kawa, aby na końcu własnoręcznie ją zaparzyć przez tak zwaną La media de abuela, czyli pończochę babci. Kawa jest wyśmienita!
Ruszamy więc dalej – trzej muszkieterowie i nasz przewodnik – w kierunku La cascada, wodospadu górskiej rzeki w środku lasu. Pada deszcz… ale nie przeszkadza to naszym koniom, które wiozą nas jak na autopilocie. Lejce w prawo, lejce w lewo… a koń itak prze na wprost! Wspaniałe zwierzęta. Kawa i konie zaliczone.
Wieczorem Maciek postanawia nabrać sił i zostaje w hostelu w ciepłym łóżeczku, a ja z Piotrem prosto w wir sobotniej gorączki salsowej na rynku Salento. Okazuje się jednak, że wygląda to zupełnie inaczej. WIęcej spotkaliśmy vallenato i merenge niż salsy, ale też miło spędziliśmy czas popijając Aguardiente i bujając do rytmu z latynosami.
2. Niedziela:
Każdy poranek w Salento jest bajkowy… Wstajemy w ciemnym pokoju po to, aby otworzyć okno rażące wschodnim światłem… po czym, kiedy oczy się przyzwyczają wyłania się widok na zielone góry i dolinę. Chciałoby się tam zostać.
Postanowiliśmy się rozdzielić i Maciek został w Salento, żeby poprzechadzać się wśród lokalnych i porozmawiać z nimi, a potem pojechać do Filandii.
Stop. Maciek time:
Filandia to miasteczko jeszcze bardziej odklejone od rzeczywistości niż Salento. Utrzymane w podobnym klimacie co Salento, tylko bez turystów i z jeszcze lepszymi widokami. Samo miasteczko położone jest na wzgórzu, a jej centralny i najwyżej położony punkt do rynek. Powoduje to, że stojąc na rynku, w którą stronę by się nie obrócić na przestrzał uliczki widać zapierające dech w piersiach widoki Valle de Cauca, która trochę przypomina hobbitowskie śródziemie z pofalowanymi pagórkami na każdym kroku.
Każdy domek ma kolory z innej parafii, wygląda to trochę jakby jakiś producent farb wydał wszystkie końcówki parti mieszkańcom, każdemu inny kolor. Ale razem sprawia to niesamowicie piękne wrażenie. Taką właśnie Kolumbię zapamiętam – bardzo kolorową.
Z Piotrkiem ruszyliśmy do Valle de Cocora –wreszcie zobaczymy najstarsze i nawyższe na świecie palmy woskowe! Wskoczyliśmy do jeep’a za 3k COP na ryneczku Salento i w drogę! W 30 minut byliśmy na miejscu i od razu podziwialiśmy to miejsce. Nie wiedzieć czemu, myśleliśmy, że trzeba iść dalej i znaleźć las palm gdzieś w głębi gór. Ruszyliśmy więc na 5 -cio godzinny marsz w górę, aż spotkaliśmy ludzi na ok 2800 m. n.p.m., którzy olśnili nas, że las palm to właśnie ten, który widzieliśmy na dole po dotarciu jeep’em na miejsce. Zmyliła nas nazwa El bosque, co oznacza „Las”, a wiec kierowaliśmy się na zwykła finkę 🙂 Tak czy inaczej, kondycję mamy niezłą.
Po powrocie zjedliśmy razem w kolejnej polecanej przez przewodnik restauracji i poszliśmy jeszcze na nocną przechadzkę po miasteczku. Spać!
3. Poniedziałek:
Wyspani, wypoczęci, obolali, ale zdrowsi, zjedliśmy śniadanie w hostelu i wyszliśmy zgarnąć ostatnie ochłapy spokoju i chillout’u przed dalszą podróżą.
385 schodów na wzgórze La Cruz, to właściwie droga krzyżowa na szczycie, której jest krzyż i punkt widokowy, mirador. Potem przechadzka po sklepach, gdzie głównym celem był kolumbijski kapelusz, ale niestety kupiliśmy wszystko tylko nie kapelusze. Piotrek stał się posiadaczem ponczo 😉 Kawa, wino o smaku kawy, kawowe przysmaki… Maciek w tym czasie przesiadywał na ławce głównej uliczki i kontemplował zachowanie przechodniów czekając na nas.
Pakujemy się i ruszamy do Pereira na lotnisko, skąd samolot zabiera nas do Cartageny, gdzie będziemy dokładnie na dzień Niepodległości Cartageny, jak i… Dzień Niepodległości Polski!
VIVA POLONIA!
Do następnego razu,
Anna
Discover more from Piotrkowe Wyprawy
Subscribe to get the latest posts sent to your email.




Brak komentarzy