O 8:30 byłem na śniadaniu. Dzisiaj zaserwowano masala dosa. Nawet pojadłem. Po 9 pojechałem tuk-tukiem na dworzec kolejowy, kupiłem bilet za 2zł i o 10:10 wyruszyłem, o dziwo w miarę planowo, do Thiruvananthapuram (kombinujcie sobie, jak to wymówić). Po niecałej godzinie wysiadłem na małej stacji najbliżej lotniska. Za 2km tuktuki chcieli najpierw 10zł, po odrzuceniu kilku pierwszych, dostałem ofertę za 4zł. Gość w połowie trasy powiedział, że jeszcze mam dopłacić, bo jest opłata za wjazd na lotnisko. Na co się nie zgodziłem. Mieliśmy umówioną stawkę. Byłem na miejscu 2,5h przed odlotem.



W związku z planowym opóźnieniem mojego lotu, rozwalił się mój idalny plan. Po przylocie miałem w krótkim czasie popłynąć na moją wyspę publicznym promem za 2$. Jednak teraz, nie dość że muszę płynąć małą łódką za 15$, to jeszcze na nią czekać prawie 3h. Bez sensu. Zaplanowałem więc popłyniecie na główną wyspę Male (10min.) i pozwiedzanie okolicy.
Lot przebiegł planowo. Lecieliśmy małym samolotem ATR (2×2 rzędy). Malediwy przywitały mnie deszczem. Tak, nie padało przez niemal 4 tygodnie. I pada w najbardziej rajskim miejscu podczas tej wyprawy. Aż zacząłem się z tego śmiać, bo uwierzyć ciężko. Ale i tak temperatura wynosi 28st.


Po przylocie zrobiłem standardowe rozeznanie w sytuacji. Okazało się, że jakaś łódka ma płynąć o 16:45. Zmieniłem więc plany, szczególnie, że pada. Mając niemal 1h, postanowiłem coś zjeść. Z braku większego wtoboru padło na… Burger King. Z małym opóźnieniem wypłynęliśmy. Najpierw do wyspy Male, potem mojej docelowej Maafushi.

Na miejscu zaskoczenie, bo czekał chłopak z nazwą mojego zakwaterowania i powiedział, że to darmowa podwózka. Miło:).


Wychodząc na zewnątrz zaczęło mocniej padać, heh, pięknie. Poszedłem na kolację.

Chciałem zjeść w końcu coś dobrego. Zamówiłem kremowego łososia z sokiem pomarańczowym. Koszt: 90zł. Łosoś był kiepsko zrobiony, porcja bardzo marna. Nie trafiłem…

Poszedłem więc dalej. I zrobiłem poprawę kolacji. Zamówiłem vege burgera z szejkiem mango.

Pierwszy raz w życiu dostałem burgera wegetarianskiego, który w środku miał dosłownie tylko trochę warzyw (sałata, pomidor i cebula). A szejk mango nawet nie miał posmaku mango. Kolejny niewypał.
Przez wieczór przeszedłem całą wyspę. Nie wiem, po co są tu w ogóle auta? Mało, ale są. Na północnym końcu była mała dyskoteka na plaży. Tam się zaczyna i kończy życie nocne na wyspie.

Wyspa Maafushi ma nieco ponad 1km długości oraz 200m szerokości. Mieszka tu niecałe 5000 osób. Alkohol jest tu całkowicie zakazany i za jego posiadanie można iść do więzienia (jest tuż obok mojego pensjonatu, tak a propo).

Na Malediwach mowi się w języku divehi. Jest on bardzo oryginalny, bo wygląda tak:

Praktycznie dookoła wyapy jest plaża. A w jednym miejscu znalazłem taki oto znak:

Raj na ziemi… nieprawdaż?
Discover more from Piotrkowe Wyprawy
Subscribe to get the latest posts sent to your email.
Ciekawe jest to pismo. Trochę przypomina hieroglify egipskie, może to jakaś pokrewna kultura.